2018 – rok, w którym Joanna nie przestawała się uśmiechać

Joanna uśmiechnęła się na całą rozpiętość zębów, ogrzewając wargi nad kubkiem parującej kawy. Zerwała w myślach ostatnią kartkę z kalendarza. Mimo wiecznego, niespokojnego sztormu w jej duszy, tym razem czuła, że po 365 dniach dotarła cało do burty – obierając zdecydowany kierunek na przyszłość. Nie cierpiała noworocznych postanowień, ale dawała się skusić na refleksyjne i pełne wdzięczności podsumowania. Wszystko po to, aby nigdy nie brać niczego za pewnik – ze świeżym sercem, dziecięcym wzrokiem i ciekawymi dłońmi przeczesywać rzeczywistość w poszukiwaniu szczęścia. Ostatnie dwanaście miesięcy było spełnieniem obietnicy złożonej przez wysokiego, niebieskookiego blondyna – choć nie chciała tego przyznać, bilans miłości, spełnienia, przyjaźni i wzruszeń definitywnie wskazywał, że był to najlepszy rok jej życia.

Zima

Początek roku dał Joannie gruby notes z białymi, pustymi kartkami do zapisania, zszytymi ręcznie wprawnymi dłońmi losu. Początki nie były łatwe – kilka pierwszych tygodni to strony zalane niedowierzaniem, sklejone zniechęceniem, następnie delikatnie rozrywane wrodzoną zdolnością do zimnokrwistego przeżuwania najtrudniejszych sytuacji. Gdy smutne cienie w białych kitlach powiedziały, że jej ledwie trzydziestoletnie ciało potrzebuje zwolnić, bo inaczej zostawi w tyle życie, szalała z wściekłości. Dotychczas nie zastanawiała się nad kruchością swojego istnienia i buńczucznie pokazywała środkowy palec odpoczynkowi, czułości dla samej siebie i nietrwałości bytu. Desperacko trzymała się idei nieśmiertelności zaklętej w młodości i szaleństwie pędu dnia. Po raz pierwszy od wielu lat musiała zwolnić. Była w stanie objąć ramieniem samą siebie i choć nienawidziła auto-współczucia, z miłością obiecała być bardziej uważna, ale…przy tym daleka od zagłaskiwania. Wiedziała, że nie chce bezsensownie kruszyć tego, co szykował dla niej ten rok.

Zima upłynęła jej na rozkosznym letargu – łapaniu na język zimnych płatków wspomnień. Długich spacerach z palcami przemienionymi w sople lodu. Przytulnych wieczorach w knajpkach, gdzie kaskadowo gaszone światła delikatnie wypraszały na chłód. Wieczornych maratonach filmowych z winem i talerzem pyszności (nigdy nie odmawiała dokładek). Górskich eskapadach pełnych pięknych zdjęć.

Byliśmy Kajem i Gerdą, którzy nauczyli się wyżymać do cna rzadkie, spokojne momenty codzienności.

Zdjęcie: Igor Podgórski

Wiosna

Wraz z wydłużaniem dni pławiących się w złotym blasku marcowego słońca, postanowili poczuć się jak bohaterowie filmu Tarantino. Niskim, acz zdecydowanym głosem powiedzieć „one ticket to Tokyo, please”.  Choć jak zawsze wypatrywała pierwszych przebiśniegów i krokusów penetrujących śnieżną pokrywę, rozpustnie panoszących się po parku, tym razem głowę miała absolutnie pochłoniętą przez azjatycką antytezę spokoju. W pamięci śledziła linie metra pulsujące jak naczynia krwionośne, zatapiała uszy w kakofonii obcych sylab, przymykała oczy od jaskrawych neonów. Dwanaście godzin lotu było jak rozpakowywanie prezentu – niecierpliwe, emocjonujące, niepowtarzalne. Kolejne czternaście dni było dla Joanny labiryntem – czuła się zagubiona wśród betonowego lasu drapaczy chmur, pędu miasta, którego pulsu nie mogła obliczyć, tysięcy nieustannie mijających ją, anonimowych ludzi. Pamięta doskonale zachłyśnięcie się ludzkim kopcem na Shibuyi. Filmowe podróże Shinkansenem, gdzie wyczerpana zacierała akwarelową granicę między jawą, a snem. Moment, gdy zobaczyła odbicie Fuji w spokojnej tafli jeziora, z trudem chwytając oddech. Codziennie przemierzali dziesiątki kilometrów. On – pewnie torując drogę, ona – drobiąc kroki z głową zadartą ku marcowemu niebu, widzianemu tysiące kilometrów od domu. Nigdy nie czuła się tak dobrze, będąc jednocześnie tak bardzo wyobcowaną.

Kolejne miesiące pory roku pachnącej bzem i konwaliami to odkrywanie wszystkiego na nowo – symbolicznie i zachłanne sycenie oczu ulicami, które w końcu można przemierzać jedynie w trenczowym towarzystwie, ze źrenicami rozszerzonymi od słońca. Noc w końcu przegrywała z dniem w siłowaniu na rękę, a pierwsze burze brzmiały jak najpiękniejsza symfonia.

Zdjęcie: Maciej Kowal

Lato

Joanna była dziewczyną o czerwcowym sercu. W miesiącach przesilenia, przy akompaniamencie świerszczy i zapachu starych, kamienicznych murów oddających ciepło ile mocy w cegłach, czuła, że żyje. Mało sypiała. Nie chciała trwonić cennych minut na schadzki w objęciach Morfeusza – wolała włóczyć się do nieprzyzwoitych godzin, rozbijając tymczasowe obozy w knajpianych ogródkach, przyglądając się ludziom – nagle przebudzonym z letargu. Codziennie spała przy szeroko otwartym oknie, w delikatnym schronieniu prześcieradła układającego się fantazyjnie na nagiej skórze. Ostre słońce wpadające przez niedomknięte powieki zasłon było najpiękniejszym porannym widokiem. Choć starała się nie wypatrywać szczególnych znaków zwiastujących chwile, które mógłby wyreżyserować sam Bill Wilder, podskórnie przeczuwała, że na szczudłach długich dni nadchodzą niesamowite momenty, które chciałaby na zawsze utrwalić w bursztynie fotografii.

Powietrze sączyło się niczym słodki miód. Nastał lipiec. Najgorętszy jaki pamiętała. Zmysłowy w swojej dusznej nachalności. Spalający żarem kolejne kartki kalendarza, zatrzymując się na 27. Na dniu, w którym krwawy księżyc miał zespolić się w historycznym uścisku ze słońcem. Ostatni raz, przed namiętnym pożegnaniem na kolejne 100 lat. Joanna lubiła rozmach wspomnień i myśl o tym, że wszechświat zgotował tak niesamowity spektakl na jej własne święto miłości, napawała ją dumą.

Ten dzień trwał wiek. Wybuchał feeriami emocji, łzami wzruszenia i szaleństwem radości. Był skąpany w bieli i pachniał piwoniami. Był świętem młodości i trwającej wiele lat miłości. Ona i on. Drobna brunetka i wysoki blondyn. Najlepsi przyjaciele. Szczerzy partnerzy. Wzajemni szaleńcy. Spopieleni żarem uczucia, z pałającymi oczyma obserwujący wirujące w powietrzu skrawki przeżytych chwil układające się w wizję przyszłości.

Morelowe dni sierpnia przyniosły hiszpańsko-praską dekadencję. Rozmowy po świt z winem płynącym w żyłach zamiast krwi.

Zdjęcia: Ola Gruszka

Jesień

Z czasem Joanna nauczyła się pożegnań – mimo, że wciąż ich szczerze nie znosiła. Była gotowa na odejście lata. Nie chciała zachować ciepłych, koszulowych podmuchów wiatru i kapeluszy wysokiego słońca. Była świadoma, że tak będzie dla nich lepiej – czasami rozłąka uczy pokory i pozwala doceniać to, co plecie piękną codzienność. Schowała do pudła pamięci czerwcowo-sierpniowe dni i uzbroiła się w kaszmirową tarczę. Z wrodzonej przekory nie wypowiedziała tego głośno, ale w głębi serca wyczekiwała dni wytchnienia, które zalałoby umysł gęstą cieczą spokoju, w którym myśli zamiast galopować, przemieszczałyby się truchtem. Pragnęła utonąć w obrazoburczej orgii książek i filmów, ogrzewając wyobraźnię ciepłym kocem.

Jesień była wyrozumiała dla Joanny. Czuła się mile połechtana jej gotowością na kompromisy, stąd wkraczała powoli, niespiesznie, dając czas na przyzwyczajenie się do korzennego zapachu dojrzałego powietrza, chrupiących liści i sinego nieba.

Miała w końcu czas, żeby spędzać weekendy za miastem z przyjaciółmi, z optymistycznymi łzami patrząc na wirujące w powietrzu iskry ogniska.

Zdjęcie: Ola Gruszka

Zima

Choć zima wciąż trwa, dla Joanny to zawsze nostalgiczny czas. Będący nierozsupływalnym węzłem pięknych wspomnień i żalu, że zostały po nich jedynie fotografie.

Ostatnie liście, z których rozebrały drzewa skostniałe palce lodu zwiastowały moment, w którym Joanna zatrzymała się, żeby zamrozić wspomnienia. Delektowała się delikatesowymi wieczorami, gdy za oknem ziąb. Z rozchełstanym płaszczem pędziła po mieście, zaliczając kawiarniane przystanki. Prowadziła niekończące się rozmowy i skupiła się na poznawaniu bratnich dusz, obnażając kolejne skomplikowane puzzle swojej osobowości. Czuła, że niektórzy potrafią ułożyć z nich przepiękne obrazy, odnajdując radość w czułym gładzeniu potokami słów ostrych kamieni charakteru. Jej pasja przeradzała się w pędzącą lokomotywę napędzaną parą coraz to nowych emocji.

Po świerkowym oddechu końca grudnia nabrała potrzebnego dystansu. Wszak zgromadziła już potrzebne materiały. Przeżyte chwile są dobrym scenariuszem. Wywołane zdjęcia zobrazują głównych bohaterów. Podróże pozwolą na opanowanie płynnych ruchów kamery. Opowieści zapewnią idealny soundtrack. Bezkompromisowość i zdecydowanie zagwarantują dobry montaż.

Czas na reżyserię sequelu roku 2018. Z drobnymi poprawkami.

Zdjęcie: Maciej Kowal
Udostępnij: