Mimo upływu lat i odzierania z magii przez dorosłość wielu momentów uznawanych wcześniej za wyjątkowe, Święta pozostają dla mnie najpiękniejszym czasem w roku. Skrzącym się midasowym blaskiem brokatu i złota, otulającym jodłowo-rubinowym kocem wspomnień, zatrzymanym w pięknej bańce dziecięcej naiwności. Najbardziej lubię rumiane oczekiwanie na te szczególne trzy dni – z oczami pałającymi podekscytowaniem, wydłużając dobę do granic możliwości, pieczołowicie opakowując kolejne godziny w papier podniosłego nastroju, umacniając je wstążką wzruszeń.
Koniec tego paradoksalnie ciepłego i jednocześnie mroźnego czasu napawa mnie słodko-gorzkim uczuciem wdzięczności za kolejne cudowne chwile i smutkiem przemijania niecodziennych momentów. Dla wielu osób z roku na rok Święta przestają tak bardzo cieszyć, łącząc się w nijaką całość. Skutecznym sposobem na oszukanie umysłu jest coroczne wprowadzanie do tradycji świątecznych nowych elementów, dzięki którym łatwiej będzie włożyć wspomnienia do odpowiednich segregatorów. Moim ulubionym i najłatwiejszym sposobem jest oglądanie czarno-białych filmów, które będą budziły wspaniałe skojarzenia. Zima i świąteczny czas to idealny moment na filmy, które mają stanowić czystą, pokrzepiającą rozrywkę – przytulny odpoczynek, który zaleje serce ciepłą błogością.
Chciałabym przedstawić Wam mój wybór pięciu pieknych filmów, które rozgrzeją Was lepiej niż niejeden grzaniec i herbata z imbirem:
1. „To wspaniałe życie” (1945)
Film, który w krajach anglosaskich jest niemal nieodłącznym elementem budowania świątecznej atmosfery. Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta – ten czas sprzyja podsumowaniom i rachunkom sumienia, a nic nie skłania do takich rozważań lepiej, niż współczesna „Opowieść Wigilijna”. Film z niesamowitym Jamesem Stewartem (uwielbiam jego neurotyczne i zrzędliwe role) to czysta afirmacja życia. Opowiada, że mimo chwil zwątpienia zawsze warto wierzyć w sens istnienia – to wszystko podane bez pompatycznej otoczki, z dozą magicznej scenerii, stawiające ludzi na pierwszym miejscu. Obraz traktuje o wewnętrznym bogactwie i jest dla mnie jedną z najpiękniejszych przypowieści o tym, że nigdy nie warto się poddawać i mieć otwarte serce. Ostatnia, kultowa już scena filmu zawsze przywraca mi wiarę w harmonię i niezmącony spokój rodzinnych relacji.
2. „Spotkamy się w St. Louis” (1944)
Judy Garland śpiewająca rozedrganym głosem „Have Yourself a Merry Little Christmas” jest moim automatycznym wyzwalaczem łez. Nie tylko z powodu absolutnie fantastycznego utworu i wzruszającej sceny – budzi we mnie ogromną nostalgię. Znam film na pamięć i oglądałam go dziesiątki razy na kanale TNT (nim stało się TCM). Uważam film za jeden z najpiękniejszych musicali, który w trudnych czasach wojny pozwolił wrócić na moment do czasów dużo bardziej niewinnych i beztroskich – dokładnie tego samego potrzebuję jako odskoczni od pędzącej codzienności. Oddechu i oderwania. Pozornie mało wartka akcja ukazująca rok z życia pewnej rodziny podekscytowanej Wystawą Światową 1094 roku jest chwytającym za serce, melancholijnym i pełnym wdzięku portretem dojrzewającego uczucia, ze szczyptą genialnego i puentującego poczucia humoru.
3. „Sklep za rogiem” (1940)
Nieprzepadający za sobą znajomi z pracy wymieniający miłosne wiadomości, nie mając świadomości, że dana osoba jest ich odbiorcą to gotowy przepis na zabawną komedię pomyłek. W filmie ponownie pojawia się James Stewart, wspaniały w swojej niesympatycznej i wrednej manierze (chyba nikt tak jak on nie potrafi kąsać rozmówcy, będąc przy tym czarującym). Tytułowy sklepik za rogiem to symbol wspierającej się społeczności, mimo podupadającego biznesu i podejrzeń o nieobyczajne romanse. Intymne ujęcia poszczególnych scen, wartkie dialogi i świąteczna atmosfera pokazująca, że nigdy nie jesteśmy sami, a rodzinne relacje możemy stworzyć z przypadkowo napotkanym człowiekiem. Romantyczna komedia przywracająca wiarę w prawdziwą miłość, wyzuta z kiczu – przeciwnie, będąca humorystyczną wariacją gatunku jest zimowym pocałunkiem w czoło.
4. „Garsoniera” (1960)
Billy Wilder to dla mnie wystarczająca rekomendacja – jeden z moich ulubionych klasycznych reżyserów jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. W tym przypadku zaserwował uroczy film z nieco kwaśnym posmakiem. Pokrzepiający w ukazaniu bohaterów wybierających prawdziwą miłość, obrazując przy tym samotność współczesnego społeczeństwa zagubionego w gąszczu biurek firmowych metropolii – jest to zawsze mocniej odczuwalne przez osoby obrabowane ze świątecznego ciepła – główny bohater (Lemmon) nie jest w stanie schronić się we własnym domu, a główna bohaterka (Temple) daje się zwodzić wizji prawdziwego uczucia. To film pełen seksualnych podtekstów z klasą, dużo mniej optymistyczny i dużo bardziej przyziemny od pozostałych propozycji – miejska wersja „Kopciuszka”, który posiniaczony przez doświadczenia znajduje swojego biurowego księcia pokazując, że nie warto oczekiwać ideału – może być dobrze tak, jak jest i warto to doceniać.
5. „Cud na 34 ulicy” (1947)
Chyba żaden typowo świąteczny film nie ukazuje lepiej potrzeby zachowania w sobie dziecięcej naiwności, aby uniknąć zgorzknienia. Historia zahacza o komercyjną stronę Bożego Narodzenia i potrzebę uzbrojenia się w dorosłą, anty-magiczną powłokę, która pozwala na twarde stąpanie po ziemi. Przypomina, że nie warto rozbierać na czynniki pierwsze tych chwil w życiu, które mają działać w sposób najbardziej niewinny – sprawiać czystą radość. Uwierzcie mi, że widząc Świętego Mikołaja postawionego przed sądem, Wasz wewnętrzny berbeć zbuntuje się przeciwko szarej codzienności i zapragnie powrotu do bańki beztroski. Film przypomina, że nie zawsze powinniśmy konfrontować ogrzewający serce obraz z rzeczywistością, a to, co pociąga nas w postaci rubasznego brodacza jest bezinteresowną dobrocią, której rzadko kiedy mamy okazję doświadczyć na co dzień.
Nim opadną igły domowych choinek, naprawdę warto sięgnąć po te tytuły – właśnie teraz, póki serca mamy rozgrzane życzeniami, otwarte na okruchy nowej wrażliwości. Jestem ciekawa, czy mieliście okazję obejrzeć polecane przeze mnie filmy, a co bardziej interesujące – jakie są Wasze propozycję późnogrudniowych ogrzewaczy?
Komentarze
8 odpowiedzi na „5 filmów rozgrzewających lepiej, niż imbirowa herbata”
dzięki za wpis, potrzebowałam inspiracji na wieczór i tu ją znalazłam!
Służę! Bardzo lubię tego typu zestawienia – niech moje upodobania idą w świat! Udało się obejrzeć którąś z pozycji?
Uwielbiam oglądać czarno-białe filmy. Mają niesamowitą magię i wdzięk. Cieszę się, że wspomniałaś o Garsonierii. Tak jak nieodwołalnie zapadła mi w pamięć scena śpiewającej Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany’ego, tak ten film na stałe zagościł w moim sercu.
Magdaleno – czarno-białe filmy są absolutnie otulające. Zapominam wówczas o pośpiechu współczesnego świata. Ostatnio raczyłam się również „Pół-żartem, pół-serio”, poprawił mi nastrój na dobrych kilka dni 🙂
Widziałam wszystkie i zgadzam się, są wspaniałe!
Cieszę się, że te same dzieła ogrzewają i Twoje serce 🙂 Aura sprzyja takiej filmowej przytulności!
jeszcze nie, ale „Meet Me in St. Louis” pójdzie na pierwszy ogień, jest na liście filmów do obejrzenia niebawem!
Czekam z niecierpliwością na recenzję!