Karl Lagerfeld. Umarł król, niech żyje król.

Kaiser mody. Władca projektów. Hegemon sylwetek. Cesarz pokazów. Dyktator trendów. Z mediów sączyły się czarne wstążki informacji o śmierci jednego z największych współczesnych projektantów. Ogromny dorobek artystyczny został przykryty kirem szacunku i uznania. Świat na chwilę zamarł – przecież niektóre elementy codzienności są stałe. Dają punkt odniesienia. Zapewniają bezpieczeństwo. Przez wiele lat przyzwyczajają oczy do znanych widoków – dokładnie takich, jak Karl Lagerfeld.

Gdy umiera ktoś sławny, solidnie wgryziony w zbiorową świadomość, zawsze dochodzi do przedziwnej dychotomii reakcji – z jednej strony są wrażliwe słowa uznania, zaś z drugiej przyzwolenie na wydawanie ostrych jak sztylety osądów. Czy mamy do tego prawo?

W przypadku postaci żyjących współcześnie, przez swoją kultowość aż nierealnych, lubimy to prawo sobie nadawać – w postaci dekretu na kanwie pamięci. Czujemy, że należy nam się cząstka tej legendy, którą karmiliśmy oczy przez tyle lat.

Wizjoner o trudnym nazwisku – dla większości po prostu Karl. Gęsty jak zwierzęca szczecina kucyk upudrowany niczym na wersalskim dworze. Ciemne okulary skrywające wszelkie emocje i powściągliwa mimika, nadające twarzy wygląd maski. Wysoki kołnierz koszuli otulający szyję. Czarny krawat oprószony zdobieniami, lub złotymi nićmi biżuterii. Świetnie skrojony garnitur o Slimane’owskiej formie, podkreślający szczupłe, niewspółmiernie młode do metryki, ciało. Rękawiczki mitenki i dłonie wsparte na klapach marynarki – uosobienie osobliwego edwardiańskiego zacięcia z rockandrollowym sznytem. Z mieszanki tych cech powstawała odrealniona mikstura porządnie przefiltrowana przez niezwykły talent.

Od najmłodszych lat Lagerfeld miał niezwykle silnie rozwiniętą potrzebę autokreacji – niecodzienne wybory garderoby, tęsknota za czasami pięknej secesji i ciągoty twórcze popchnęły go w żarłoczną paszczę przemysłu modowego. Przez swój szósty zmysł dotyczący trendów, nigdy nie dał się modzie przeżuć – zawsze stał wyprostowany, nie pozwalając zatrzasnąć się zębom na swoim nazwisku.

Lagerfeld był doskonale świadomy siły konsumpcjonizmu, płynąc z ironicznym rozbawieniem w kierunku mody – na fali swojego sprytu, diabelnej inteligencji i niewątpliwego talentu. Z wargami wygiętymi w charakterystyczny łuk – przez mieszankę lekkiego zniesmaczenia i złośliwego uśmiechu – był jokerem talii trendów. Od Patou i Chloé, po Fendi, a w końcu Chanel, potrafił być jak kameleon – wyczuwać lekkie drżenie kobiecych pragnień, aby zastąpić je marzeniami, które można było kupić.

Ogromna siła Lagerfelda tkwiła w poszanowaniu tradycji – tęsknocie za uniwersalnym pojęciem piękna. Nie chciał wypuszczać z rąk wątłych witek historii. Przy tym w głębokim poważaniu miał wszelkiego rodzaju retrospektywy – chciał stworzyć teatr, gdzie kanwą scenariusza byłaby zabawa nie na temat tego, co stworzyła Chanel, ale na temat tego, co tworzyłaby żyjąc w dzisiejszych czasach. Ten niepohamowany apetyt, zdolność do czerpania inspiracji dosłownie zewsząd, chęć udzielania odpowiedzi – nie zaś zadawania pytań, drakońska dyscyplina, znienawidzenie rutyny i picie ze smakiem z różnych dziedzin sztuki, uczyniły go niekwestionowanym Cesarzem Mody.

Chanel w latach 80 uznawana była przez wielu za markę-wydmuszkę. Delikatną bańkę legendy, unoszącą się na niespokojnym morzu ciągle zmieniających się trendów. Lagerfeld miał ochotę skruszyć nieco zastygłą skorupę legendy Coco i wskrzesić ją w świadomości odbiorców. Dokonał niemożliwego, czyniąc z nobliwego domu mody Święty Graal owładniętych logomanią trendsetterek (to on dodał splecione litery „C” do słynnej torebki 2.55). Był pionierem nekromanckich metod stosowanych na domach mody, co później śmielej naśladowali inni twórcy (wystarczy wspomnieć Toma Forda i Gucci).

Tworząc, Lagerfeld stawiał na piedestale przede wszystkim markę, usuwając się w cień. Jest to prawda, choć może brzmieć paradoksalnie przy jego megalomanii. Mam wrażenie, że to, co prezentował światu przez swoją personę, było swoistym awatarem, produktem jak Coca-Cola Light, z którą nigdy się nie rozstawał – perfekcyjną kreacją dostępną od ręki. Najłatwiejszą formą obcowania mas ze sztuką popularną.

Kim był Lagerfeld? Był znakomitym obserwatorem, wojerystą szukającym piękna, zamiast sensacji, desperacko łaknącym nowych form wyrazu. Był jednym z ostatnich Wielkich Krawców, perfekcyjnie balansującym na granicy nowych trendów i klasyki. Był tym, co zespajało nową modę z ulotnym światem legend stylu.

Tschüss, Karl. Będzie nam Ciebie brakowało.

——–

Jeśli macie ochotę spędzić z Karlem nieco więcej czasu, polecam poniższy dokument, który rzuca nieco światła na życiorys projektanta – w jego własnych słowach.

Udostępnij: